Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a reszta mnie nie obchodzi. Trzymaj sakiewkę pani Crossleyowej! — I zabrała się do odliczania z worka kapitańskiego sumy, którą był nam winien; przeliczone pieniądze przesypywała do sakiewki trzymanej przeze mnie.
Było to zajęcie żmudne i uciążliwe, gdyż pieniądze pochodziły z różnych krajów i były rozmaitej wielkości: były tam i dublony i luidory, gwineje, talary i nie wiem już jakie inne monety, wszystko zmieszane pospołu. Nadomiar złego, gwineje, na których jedynie znała się moja matka, spotykało się prawie że najrzadziej.
Gdyśmy już doszli niemal do połowy, nagle złożyłem rękę na ramieniu matki, gdyż w głuchem, mroźnem przestworzu posłyszałem dźwięk, który ściął mi krew w żyłach — było to miarowe stukanie laski ślepego żebraka na zamarzniętym gościńcu. Odzywało się raz po razu, coraz bliżej, podczas gdyśmy siedzieli z zapartym oddechem. Ktoś począł się dobijać do drzwi gospody, później słychać było, jak przekręcano klamkę i coś chrobotało koło zamku, jakby napastnik próbował się włamać; potem nastała chwila dłuższej ciszy zarówno zzewnątrz, jak i od wewnątrz. Wkońcu rozpoczęło się na nowo kusztykanie laski żebraka i ku niewysłowionej radości naszej i zadowoleniu znów cichło zwolna w miarę oddalania się, aż ucichło zupełnie.
— Mamo! — odezwałem się — weź wszystko i uciekajmy stąd!
Byłem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzniecić podejrzenie, więc ów zbój sprowadzi na nas cały rój os zjadliwych; w każdym razie, jak dziękowałem sam sobie za zaryglowanie drzwi, tego nie po-