Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konie na wypadek, gdyby nas ścigano, tymczasem jeden z parobków zabierał się do odjazdu w stronę domu doktora, celem sprowadzenia zbrojnej pomocy.
Mogłem dokładnie rozeznać bicie własnego serca, gdy znaleźliśmy się znów oboje w objęciach zimnej nocy, w obliczu groźnego niebezpieczeństwa. Zaczął właśnie wschodzić księżyc w pełni, przezierając czerwonawą poświatą poprzez górny rąbek mgły; wzmogło to naszą prędkość, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zanim dojdziemy do celu, będzie wszędy jasno jak w dzień, a nasza wyprawa wpadnie w oko jakiemuś czatownikowi. Bez szelestu, błyskawicznie prześliznęliśmy się koło opłotków, nie słysząc ani widząc nic takiego, co mogłoby zwiększyć naszą trwogę. Westchnienie ogromnej ulgi wydobyło się z naszych piersi, gdy drzwi gospody „pod Admirałem Benbow“ zamknęły się za nami.
Nie tracąc czasu zasunąłem zawory; na chwilę przycupnęliśmy cicho w ciemności, sam na sam ze zwłokami kapitana. Niebawem jednak matka wydostała świeczkę z kredensu i wkroczyliśmy do jadalni, trzymając się za ręce. Kapitan leżał tak, jakeśmy go porzucili, nawznak, z otwartemi oczyma, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie.
— Spuść zasłony w oknach, Kubo! — wyszeptała matka. — Oni tu mogą podejść i szpiegować nas od dworu!
Gdy uczyniłem to, odezwała się znowu, wskazując na skrzynię:
— A teraz musimy skądciś wytrzasnąć klucz od... tego... Chciałabym wiedzieć, kto go tam znajdzie!
Gdy wymawiała te słowa, w jej głosie brzmiało jakby szlochanie.