Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko to stało się, zanim my obaj zdołaliśmy zebrać zmysły; wkońcu jednak, i to prawie jednocześnie, ja wypuściłem przegub ręki „kapitana“, który dotychczas jeszcze trzymałem, a „kapitan“ rozwarł dłoń i bystro spojrzał na przedmiot w niej zawarty.
— O dziesiątej! — zawołał. — Sześć godzin! Jeszcze im pokażemy! — i skoczył na równe nogi.
W tejże chwili, gdy to uczynił, chwycił się ręką za gardło, zachwiał się na nogach i wydawszy dziwne rzężenie, runął całym ciężarem na podłogę naprzód twarzą.
Natychmiast przypadłem do niego, krzykiem wzywając matkę. Lecz na nic się nie zdał jej pośpiech. „Kapitan“ zmarł, rażony apopleksją. Jednej rzeczy zrozumieć nie mogę: bezwątpienia nigdy nie byłem przywiązany do tego człowieka, choć ostatnio obudziła się we mnie litość nad nim; atoli, gdy zobaczyłem, że już nie żyje, wybuchnąłem rzewnym płaczem. Była to druga śmierć, którą oglądałem własnemi oczyma, a po pierwszej odczuwałem jeszcze w sercu niezagojoną boleść.