Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymając ramię moje w swej żelaznej pięści i przytłaczając mnie ciężarem, który zaledwie mogłem wytrzymać.
— Prowadź mnie wprost ku niemu, a gdy mnie spostrzeże, zawołaj: „Oto twój przyjaciel, Billu!“ — Jeżeli tego nie uczynisz, zrobię ci tak — i ścisnął mnie tak mocno, iż myślałem, że omdleję. Takim lękiem przejmował mnie ów ślepy żebrak, iż zapomniałem o strachu przed kapitanem: przeto, otworzywszy drzwi od jadalni, bez wahania, choć drżącym głosem, wykrzyknąłem polecone mi słowa.
Biedny „kapitan“ podniósł oczy; w jednej chwili rum wyszumiał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przytomny. Na twarzy jego uwydatniła się nietyle trwoga, ile jakaś niemoc śmiertelna. Poruszył się, chcąc powstać, lecz zdaje mi się, że zabrakło mu sił.
— No, Billu, siedź spokojnie, nie ruszaj się z miejsca! — mówił żebrak. — Wprawdzie jestem pozbawiony wzroku, lecz słyszę nawet skinienie palca. Interes jest interesem. Wyciągnij lewą rękę, a ty, chłopcze, uchwyć jego lewą rękę w przegubie i przybliż do mojej prawicy.
Obaj spełniliśmy jego rozkaz co do joty i zobaczyłem, że ów straszny dziadyga przesunął coś ze swej ręki, dotąd trzymającej kosztur, na dłoń kapitana, kapitan zaś silnie zacisnął w dłoni ów trzymany przedmiot.
— A więc już wykonane — powiedział ślepiec; poczem natychmiast uwolnił mnie ze swego uścisku i z niewiarygodnym pośpiechem i pewnością siebie wyskoczył z jadalni, a następnie na ulicę. Stojąc jeszcze nieruchomo w miejscu, słyszałem przez pewien czas w oddali miarowe stukanie jego kija.