Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cał się specjalnie do mnie i sądzę, że z pewnością zapomniał o wyznaniach, poczynionych w przystępie szczerości; lecz w usposobieniu stał się więcej dziwaczny i, o ile mu słabość pozwalała, bardziej popędliwy niż dotąd. Gdy był pijany, napędzał nam obecnie strachu w ten sposób, że wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. W gruncie rzeczy jednak mało zważał na ludzi i był jakby zamknięty w swych myślach, a raczej w swem obłąkaniu. Razu pewnego, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, zagwizdał niespodziewanie odmienną melodję, jakby jakiejś sielskiej piosenki miłosnej, której pewno nauczył się w dzieciństwie, zanim zbratał się z morzem.
Nazajutrz po pogrzebie nastał dzień posępny, mglisty i mroźny; była może godzina trzecia popołudniu, gdy, wyszedłszy przed drzwi, pełen żałosnych wspomnień o nieboszczyku ojcu, ujrzałem nieopodal jakiegoś człowieka, wlokącego się drogą. Człek ten był niewątpliwie ślepy, gdyż obmacywał kijem drogę przed sobą, a ponad jego oczyma i nosem zwieszał się wielki zielony daszek; pozatem był zgarbiony jakby wiekiem czy niemocą, a odziany w przydługi i zestrzępiony od starości płaszcz marynarski z kapturem, który nadawał mu wygląd wielce dziwaczny. W życiu swem nigdy nie widziałem okropniejszej poczwary. Zatrzymał się na chwilę przed gospodą i podnosząc głos, tonem jakiejś dziwacznej kantyczki rzucił w przestrzeń te słowa:
— Może jakaś litościwa osoba powie biednemu ciemnemu człowiekowi, który postradał drogocenny dar wzroku w zaszczytnej obronie swej ojczyzny Anglji i miłościwie nam panującego króla Jerzego: gdzie