Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bem. Prawdopodobnie opowiedziałbym doktorowi całą historję, gdyż byłem w śmiertelnym strachu, że „kapitan“ pożałuje swych zwierzeń i zabije mnie. Lecz gdy to wszystko się działo, nagle tego samego wieczora mój biedny ojczulek rozstał się z tym światem, to zaś usunęło nabok wszystkie inne sprawy. Nasze strapienie i ból, ciągłe odwiedziny sąsiadów, kłopoty związane z pogrzebem oraz równoczesna konieczność zajmowania się gospodą — wszystko to tak mnie pochłaniało, że nie miałem zgoła czasu, żeby myśleć o „kapitanie“, a tem mniej, by się go obawiać.
Jednakowoż nazajutrz rano, jak można się było spodziewać, zszedł on na dół i jak zwykle zabrał się do jedzenia; jadł mało, a zato ponoć nad zwykłą miarę raczył się rumem, gdyż sam dobierał się do szynkfasu, robiąc srogie miny i parskając przez nos, tak iż nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę. Wieczorem w przeddzień pogrzebu upił się jak zwykle. W domu żałoby przykro niezmiernie brzmiała nuta jego ohydnej śpiewki marynarskiej, ale pomimo jego słabości czuliśmy wszyscy śmiertelną przed nim trwogę, doktór zaś przebywał właśnie podówczas wiele mil od nas i po śmierci ojca nie zjawił się wpobliżu naszego domu. Powiedziałem, że „kapitan“ był osłabiony; w istocie widać było, że, zamiast odzyskiwać siły, coraz je traci. Z wysiłkiem gramolił się po schodach to na dół to do góry, lub przechadzał się z jadalni do szynkfasu i znów spowrotem, niekiedy zaś wyścibiał nos za drzwi, by zaczerpnąć powietrza morskiego; wtedy trzymał się ściany, jakgdyby szukał oparcia, a oddychał ciężko i powoli, jak człowiek stojący na stromym szczycie górskim. Nigdy nie zwra-