Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękaw kapitana i odsłonił jego potężne i żylaste ramię. Było tatuowane w kilku miejscach. Na przedramieniu znajdowały się ozdobne i wyraźnie wykonane napisy: „Na szczęście“, „Niech wiatr sprzyja“ i „Billy Bones dla fantazji“; powyżej zaś, bliżej łopatki mieścił się rysunek, przedstawiający szubienicę z dyndającym wisielcem — świadczący, jak mi się zdawało, o wielkich zdolnościach rysownika.
— Wieszczy znak! — zauważył doktór, dotykając palcem rysunku. — A teraz, imć panie Billy Bones, jeżeli tak się nazywasz, zobaczymy, jaki kolor ma twoja juszka. Kuba, czy boisz się krwi?
— Nie, panie konsyljarzu — odparłem.
— No dobrze! więc potrzymaj miednicę — i po tych słowach wziął lancet i otworzył żyłę.
Sporo krwi trzeba było upuścić, zanim „kapitan“ otworzył oczy i rozejrzał się mgławo dokoła. Najpierw rozpoznał doktora i zmarszczył brwi z nietajoną niechęcią; następnie jego źrenice spoczęły na mnie i wydawało się, jakby doznał ulgi. Naraz zmienił się na twarzy, próbował się podnieść, krzycząc:
— Gdzie Czarny Pies?
— Niema tu żadnego czarnego psa — odparł doktór — chyba że błąka się w twojej mózgownicy. Zawiele rumu wypiłeś, więc też przyszedł atak, zupełnie jak przepowiedziałem, teraz zaś, prawie naprzekór własnej woli, wyciągnąłem cię za czuprynę z grobu. No, ale, panie Bones...
— To nie moje nazwisko — przerwał ów.
— A ja właśnie takie mam posądzenia — odpowiedział doktór. — Jest to nazwisko pewnego znanego mi opryszka, ja zaś dla zwięzłości tak waszeci nazywam. Lecz chciałem aści powiedzieć, co następuje: