Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wać?... Wolno wam nazywać mnie kapitanem. Eech, już widzę, jak wam bardzo chodzi — o to...
Rzucił na próg kilka sztuk złotej monety.
— Kiedy już to wszystko przejem i przepiję... to mi powiedzcie!... — rzekł, spoglądając tak surowo, jakby był naszym zwierzchnikiem.
W istocie, mimo kiepskiego odzienia i niewytwornego sposobu mówienia, nie miał wyglądu ciury okrętowego, lecz znać po nim było szypra czy starszego marynarza, przyzwyczajonego do znajdowania posłuchu lub do walki. Człowiek, który przybył z wózkiem, opowiedział nam, że ów gość poprzedniego dnia wysiadł z dyliżansu przed „Royal George’m“ i wypytywał się, jakie gospody znajdują się na naszem wybrzeżu; ponieważ, jak przypuszczam, o naszej gospodzie mówiono dobrze i wspominano, że leży na uboczu, przeto wybrał ją na miejsce zamieszkania. Tylko tyle zdołałem dowiedzieć się o naszym gościu.
Był to człowiek zazwyczaj spokojny. Po całych dniach przebywał nad zatoką lub na skałach, z mosiężną lunetą w ręce. Co wieczór przesiadywał koło ogniska w kącie pokoju gościnnego i popijał rum rozcieńczony wodą. Przeważnie nie odzywał się, gdy go zagadywano; rzucał wtedy wzrok nagły i surowy i fukał przez nos, jak wiatrówka. Niebawem, jak my, tak i ludzie, którzy bywali w naszym domu, przekonali się, że należy go zostawić w spokoju. Codzień, gdy wracał z włóczęgi, pytał, czy nie przechodził gościńcem jaki podróżnik morski. Zrazu myśleliśmy, że tęskni za ludźmi tego samego pokroju i dlatego wciąż o to pyta; później jednak zauważyliśmy, że właśnie od nich stronił. Ilekroć jakiś marynarz wstąpił pod „Admirała Benbow“ (a czynili to niektórzy, wybiera-