Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 410.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Długo leżał bez ruchu i bez myśli, bo tylko jakaś mgławica, jakieś zaczyny myśli wirowały mu pod czaszką i zatapiały go w stan półświadomości.
— Zmarnowałem życie. Powiedział naraz, bezwiednie zrywając się z otomany, ta myśl wyłoniła mu się z ciemnej pracy mózgu i szarpnęła go jak hakiem i olśniła strasznie bolesnem światłem.
Rozglądał się po ciemnym pokoju, jakby nagle oprzytomniał i wszystko ujrzał w nowem świetle.
— Dla czego? rzucił zapytanie własnej duszy. Otworzył okno i zaczął rozmyślać.
Gwar coraz cichszy dobiegał słabemi echami, miasto milkło pogrążone w odpocznieniu i w tej słodkiej kwietniowej nocy wiosennej.
Zielonawa ciemność, rozdzierana rozdrganymi błyskami gwiazd, otuliła miasto jakby w całun.
Z okien gabinetu widać było ogromny, ciemny rozlew miasta usypiającego, gdzieniegdzie tylko wznosiły się świetliste wyspy fabryk pracujących, których głuchy huk, podobny do dalekiego szumu lasów, przynosił wiatr.
— Dla czego? myślał znowu skupiając się cały jakby do walki, zwłaszcza dusza, która mu zaczynała odpowiadać przypomnieniami całego życia, rozsnuwaniem wszystkich zwojów dawno zapadłych w niepamięć — a zmartwychwstających teraz, w tej chwili. Nie chciał, uciekał, rwał się ale w końcu musiał uledz, musiał patrzeć, musiał słuchać tych wszystkich głosów jakie się w nim podnosiły, więc pochylił się i z bolesną; okropną ciekawością — przyglądał się samemu sobie. Przeglądał całe istnienie swoje, całe czterdzieści lat — które niby przędza nawinięta na wrzeciono czasu, od-