Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 407.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzepoczące cicho w dosyć ostrem, przesłonecznionem powietrzu.
Cisza głęboka leżała w alejach pustych, po których tylko wrony spacerowały lub wróble świergotały.
Chodził do zmęczenia, chodził uparcie i bezwiednie prawie wciąż wracał do miejsc, w których spotykał się kiedyś z Lucy...
— Lucy... Emma!... powiedział półgłosem i jakby z żalem powlókł oczami po parku — po pustym parku. Z wielką goryczą myślał, że przecież nie czeka na nikogo, że nikt nie przyjdzie, że jest sam...
— Jak to niedawno, a jak to daleko!
Tak, kiedyś żył naprawdę, kochał, umiał szaleć.
A teraz?...
A teraz, za młodość całą ze wszystkiemi jej burzami miał miliony i — nudę, — nudę.
Skrzywił usta do pogardliwego uśmiechu nad sobą, nad własnym stanem duszy i poszedł dalej.
Obszedł park, a wracając, spotkał przy bramie długi szereg dziewczynek, za któremi szły jakieś dwie panie, usunął się na bok i spojrzał.
— Anka! — wyrwało mu się z piersi i bezwiednie zdjął kapelusz.
— Tak, to była Anka.
Przystąpiła natychmiast do niego z wyciągniętą ręką.
— Dawno pana nie widziałam, dawno! — powiedziała z radością.
Pocałował ją w rękę i nie mógł się na nią napatrzeć.
Tak, to była Anka, ta jego dawna Anka z Kurowa, młoda, piękna, pełna sił i pełna czarującego wdzięku, prostoty i szlachetności.
— Pójdźmy za dziećmi, jeśli ma pan chwilę czasu.