Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 404.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi, na wózkach leżały miljony metrów, przechodził po nich, deptał je z jakąś bezwiedną a zimną wzgardą i stanął przy oknie, z którego widać było smugę pól zakończonych lasami, zapatrzył się w jasny, słoneczny dzień kwietniowy, pełen wielkiej radości, słońca, ciepła, młodej zieleni traw — na przeczyste stada chmur leżących w głębiach seledynowego nieba...
Ale odszedł rychło, targnięty jakąś głuchą, nieokreśloną tęsknotą.
I znowu szedł z pawilonu do pawilonu, i z sali do sali — przez to piekło turkotów, huków, warczeń, pracy, zapachów straszliwych i gorąca piekielnego ale szedł wolniej i uświadamiał sobie, że to wszystko co go otacza — to jego własność, jego królestwo wymarzone.
Przypomniał sobie dawne marzenia — o takiej potędze jaką władał.
Miał to wszystko i uśmiechnął się gorzko na wspomnienie przeszłości, na wspomnienie złudzeń dawnych — złudzeń, bo wierzył kiedyś, nic nie mając, że miliony dadzą mu nadzwyczajne, ekstatyczne jakieś szczęście.
— Cóż mi dały? myślał teraz.
Tak, cóż mu dało to królestwo?
Znużenie i nudę.
I ten dziwny głód duszy, i tę nieokreśloną a tak mocną, a tak szarpiącą, a tak bezcelową tęsknotę, która coraz silniej ściskała mu duszę.
Ach! a tam, za oknami farbiarni w której teraz siedział, taka wiosna szła nad polami, tak się lśniło wszystko, takie radosne krzyki dzieci leciały, tak wesoło krzyczały wróble, tak lekko biły w górę kłęby różowych dymów; — tak tam było jasno, rzeźwo, młodo — taka potężna radość zmartwychwstającej przyrody drgała