Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 335.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

częściej przeciwstawiał swoją wolę i swoje zapatrywania na prowadzenie interesu, woli Borowieckiego.
Stawał się często nieznośnym, aroganckim, brutalnym, ale Borowiecki musiał zaciskać zęby i milczeć, bo czuł się bezsilnym wobec zależności od niego.
— Pieniędzy! pieniędzy! — wołał wtedy w duszy, a patrząc na swoją fabryczkę, porównywał ją z kolosami obok stojących Müllera i wtedy chwytała go ostra, dokuczliwa zazdrość i złość na samego siebie.
Nie pamiętał, że Müllerowskie gmachy rosły przez lat trzydzieści, że pawilon wznosił się po pawilonie, że lata całe składały się na te potężne, huczące pracą mury; nie, on pragnął mieć odrazu podobną fabrykę.
Przytem obliczył, że gdyby mu nawet szło najlepiej, to jeszcze nie będzie miał czystego dochodu tyle, ile brał pensyi u Bucholca.
To go wstydziło wobec samego siebie.
Chciał stanąć prędko i mocno, chciał obracać milionami, czuć się otoczonym setkami maszyn, tysiącami robotników, szalonym ruchem, powodzią milionów, hukiem i siłą wielkiego przemysłu, do którego się przyzwyczaił u Bucholca, a tu, u siebie, miał fabryczkę, gdzie wszystkie oddziały miały 300 ludzi!
Zamiast bujać — musiał pełzać!
Upokarzała go ta własna małość, jego szeroka natura dusiła się w atmosferze drobnych produkcyj, targów o kopiejki, wstrętnych, bo groszowych oszczędności.
Bolała go wprost ta konieczność szukania tańszych smarów, tańszych farb, tańszych węgli i tańszych robotników i ta ciągła, nieustanna troska o pieniądze.
— Zajdziemy do tandety, jak tak pójdzie dalej — powiedział raz do Moryca.