Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 300.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc... Karol żartował tylko, upewniam panią, że żartował — powiedział prędko, bo się ukrywał ze swojemi zamiłowaniami gospodarczemi, które pogardliwie wobec ludzi nazywał parobczemi.
— Pokażę paniom jak się w Łodzi bawią w niedzielę szerokie masy — mówił, wsadzając je do powozu i kazał jechać do lasku Milscha.
Miasto było jak wymarłe, sklepy pozamykane, okna poprzysłaniane, szynki ciche, ulice puste, zalane rozdrganem powietrzem i oślepiającymi blaskami słońca, które prażyło niemiłosiernie.
Drzewa na trotuarach stały bez ruchu, z omdlałymi liściami, bezsilne wobec potęgi ognia lejącego z białawego nieba, które niby ciężka wełniana opona, obtulało miasto tak szczelnie, że ani jeden przewiew wiatru nie przedarł się z pól i nie ochładzał rozprażonych bruków, trotuarów i murów.
— Lubi pani ciepło — zauważył, bo Anka przysłaniała parasolką twarz tylko, odsłaniając ramiona i plecy na słońce.
— Ale tylko słoneczne.
— Tamci się smażą jak na patelni — wskazał ruchem brody na nizkie domy, przed którymi w wązkim jeszcze pasku cieniów, rozkładały się całe rodziny, zupełnie rozneglizowane.
— Dziwne, ale ja zupełnie nie czuję tego upału, jaki widzę — odezwała się Nina.
Nikt jej nie odpowiedział, bo Kurowski bardzo pilnie obserwował Ankę. Jego orzechowe wielkie oczy, podobne do oczów tygrysa, ślizgały się po jej twarzy badawczo.
Anka nie zauważyła tego, rozmyślała o Karolu