Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 270.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To Moryc siedział z kapeluszem w ręku... piękny Moryc... Moryc!...
I nie o miłości mówi, nie o szczęściu życia we dwoje, nie o uniesieniach serca spragnionego kochania, nie o wzruszeniach miłości.
Moryc mówi spokojnie, że będzie im razem dobrze, że założy fabrykę; mówi o kapitałach, o posagu, o interesach jakie robić zamierza; mówi, że jej nigdy niczego nie będzie brakowało, że może będą mogli trzymać konie i powóz.
To Moryc, Moryc, przypomina sobie usilnie i na pół przytomnie pyta:
— Kochasz mnie Miec... Moryc?
Poprawia się szybko i chciałaby cofnąć to zapytanie, ale Moryc odpowiada ze wzruszeniem:
— Nie umiem ci tego powiedzieć, Mela! Ty wiesz, że ja jestem kupiec, ja nie potrafię określić ładnie tego co czuję, ale jak cię widzę Mela, to mi tak dobrze, że już niczego nie pragnę, że nawet zapominam o interesach. A przytem, ty jesteś taka piękna i taka niepodobna do naszych kobiet, że ja ciągle myślałem o tobie. Więc powiedz, chcesz wyjść za mnie?
Patrzyła znowu na niego, ale znowu widziała inną twarz, inne oczy; słyszała gorący, namiętny, przyciszony szept wyznania miłosnego. Przymknęła powieki, bo ją zapiekły tamtego pocałunki. Wstrząsnęła się w rozkosznym dreszczu przypomnień, wyprężyła się, przyciskając plecami do otomany, bo się jej zdawało, że ją tamten obejmuje ramionami i przytula do siebie.
— Mela, czy chcesz zostać moją żoną? — powtórzył znowu, zmieszany jej milczeniem.