Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 268.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sięć procent córce, bo ona jest zniesławiona. My musimy bronić was przed ludźmi. No, ostatnie słowo?
— Powiedziałem, masz pan moje słowo.
— Słowo można zlikwidować bez zysku. Ja potrzebuję gwarancyi.
— Jak mi Mela powie, że wyjdzie za pana, to wszystko się zrobi porządnie.
— Zgoda. Idę zaraz do niej.
— Ja panu życzę, żeby się ona zgodziła, bo pan mi się podobasz, Moryc.
— Grünszpan, ty jesteś stary macher, ale ja ciebie szanuję.
— Będziemy żyli w zgodzie.
Podali sobie ręce.
Moryc znalazł Melę w małym buduarku, leżała na otomance z książką w ręku, której nie czytała, trzymając oczy utkwione w oknie.
— Przepraszam cię, że się nie podniosę, trochę niezdrowa jestem. Siadaj! masz taką uroczystą minę?...
— Rozmawiałem właśnie z ojcem o tobie.
— A! — szepnęła przeciągle, przypatrując mu się uważnie.
— Właściwie ja rozmawiałem, ja zacząłem...
— Aha! kwiaty... rozmowa z ojcem... rozumiem... Więc?...
— Stary mi powiedział, że to od ciebie zależy, tylko od ciebie Mela — powtórzył ciszej i tak miękko i tak serdecznie, że spojrzała znowu na niego.
Zaczął opowiadać jej o sobie i o tem, jak ona mu się bardzo i dawno podoba.
Podparła głowę na ręku i znękaną, smutną twarz zwróciła na niego. Smutek dziwnie bolesny, smutek łez