Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 267.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W Łodzi wiedzą co jestem wart — odparł spokojnie.
— Gdzie wiedzą? kto wie? policya? — szepnął zjadliwie.
— Nie powtarzaj pan plotek — rzucił ze złością.
Zamilkli na długo.
Stary chodził po pokoju, wyglądał przez okno na ogród, Landau skulony siedział przy stole, a Moryc zdenerwowany już nieco, z niecierpliwością czekał końca targu. W duszy już się godził na pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał jeszcze próbować, czy mu się nie uda co więcej wycisnąć.
— Czy Mela chce wyjść za pana?
— Zaraz będę wiedział, ale ja chcę naprzód wiedzieć, co pan jej dajesz?
— Powiedziałem, moje słowo nie wiatr.
— Nie mogę. Potrzebuję do interesu więcej. Mnie się nie opłaci sprzedawać za pięćdziesiąt tysięcy. Moje wykształcenie, moje stosunki, moja uczciwość, moja firma jest znacznie więcej warta. Pan się namyśl, panie Grünszpan. Ja nie jestem Landau, ani Fiszbin, ani żaden kantorowicz. Ja jestem Moryc Welt-firmal! Pan ulokujesz swoją córkę na sto procent. Mnie potrzeba pieniędzy nie na hulanki. Dasz pan pięćdziesiąt tysięcy gotóką, a drugie tyle w terminie dwuletnim? — zapytał stanowczo.
— W zasadzie zgoda, ale po odtrąceniu kosztów wesela, wyprawy i co wydałem na jej wykształcenie.
— To jest świństwo, panie Grünszpan, tak krzywdzić własną córkę! — wykrzyknął.
— No, pomówimy jeszcze o tem, niech się sprawa Alberta wpierw skończy.
— Pan dla tej sprawy powinieneś dołożyć z dzie-