Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 225.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz szczególne zachcianki, żeby chorych sprowadzać do domu.
— Szpitala bał się, rodziny żadnej nie ma, sypiał po cegielniach, cóż miałam zrobić?
— W każdym razie nie zamieniać naszego domu na szpital dla włóczęgów.
— Przecież... przecież spotkało go nieszczęście przy twojej fabryce... więc...
— Nie robił za darmo — powiedział Karol gniewnie.
Anka spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Pan to seryo mówi? Więc miałam go zostawić na ulicy lub oddać do szpitala, żeby umarł ze strachu, bo już mdlał, dowiedziawszy się, że go tam odwiozą.
— Lubi pani sentymentalizować, bardzo zwykłe rzeczy. Ładne to, ale zupełnie niepotrzebne.
— To zależy jak kto odczuwa ludzkie cierpienia.
— Niech mi pani wierzy, że i ja odczuwam, ale nie może pani ode mnie wymagać, abym się roztkliwiał nad każdym niedołęgą, nad każdym psem kulawym, kwiatkiem zwiędniętym lub motylkiem zdeptanym.
Ostra, złośliwa ironia zamigotała mu w oczach.
— On ma trzy żebra złamane, rozbitą głowę i krwotok płucny, więc nie jest z kategoryi kwiatków zwiędniętych, ani motylków zdeptanych. Cierpi...
— A niech sobie zdycha z Bogiem — rzucił ostro, dotknięty jej wyniosłością tonu.
— Pan nie ma litości... — szepnęła ciszej z wyrzutem.
— Mam litość, tylko mnie nie stać na filantropię. Szkoda, że pani wszystkich nie kazała znieść do mieszkania naszego.