Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 211.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ba, robię za dziesięciu i jeszcze nie wystarcza.
— Bądźcie zdrowi! Co który przyjdzie, opowiada zaraz co robił wczoraj, co dzisiaj i co robić będzie jutro, że się spracował i tam dalej. Cóż u dyabła? gdzież ja jestem? Pomiędzy ludźmi, czy wśród maszyn? Tfu psiakrew, takie ogłupienie, takie sprowadzenie się do mechanicznych funkcyj! Ja chciałbym wiedzieć co myślą, co czują, jak widzą, a oni mi gadają, że pracują. Dajno piwa dla wszystkich! — zawołał na garsona.
— My kawę będziemy pili.
— Pijcie.
— Kto ma czas myśleć o niebieskich migdałach, kogo stać na to? — szepnął drwiąco Moryc.
— Wołu tylko nie stać na to, bo go pędzą do roboty.
— Bo to grunt, panie Myszkowski, a reszta dodatek.
— Nie powiadaj pan tego, bo że pan jesteś dodatkiem do własnego pugilaresu, to mnie nie dziwi, tłomaczy pana wasza łajdacka i głupia rasa, ale że tak samo twierdzi Borowiecki i doktor, to mnie irytuje.
— Ja niczemu nie przeczę i nic nie potwierdzam, stawiam teraz fabrykę, a jak ją skończę, zacznę dopiero bawić się w filozofowanie.
— A ja idę do domu, jestem szalenie zmordowany — powiedział Wysocki i zaraz wyszedł.
Karol spiesznie wypił herbatę i wyszedł z Morycem.
— Zostańcie ze mną — prosił Myszkowski Murray'a. — Pomówimy o miłości.
— Nie mogę, jutro poniedziałek, muszę wstać o piątej do fabryki.
— Czy macie już miejsce po Borowieckim?