Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 202.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... codziennie... codziennie... — powtarzała jak echo, gryzła wargi do krwi, żeby nie krzyknąć, nie wybuchnąć rozpaczą, nie rzucić mu się do nóg i żebrać, aby nie odchodził, aby pozostał lub zabrał ją natychmiast i wywiózł daleko, daleko.
— Kocham cię! — powiedział jej na dobranoc i ucałował jej ręce i usta.
Nie oddała pocałunku, nie poruszyła się, oparta o ścianę, patrzyła tępym wzrokiem jak się ubierał, jak otwierał drzwi, jak znikał za szybami, nie miała sił, łkanie zapchało jej gardło, serce jej pękało.
— Mieciu! — szepnęła za nim.
Nie usłyszał i nie powrócił.
Wolno powracała przez puste, mroczne pokoje, podobne do wielkich wspaniałych grobów, zamieszkałych przez nudę, przepych i pustkę, szła coraz ciężej, przystawała na tych samych miejscach, gdzie przed chwilą jeszcze czuła jego pocałunki, oglądała się nieprzytomnie, czasem jakiś dźwięk wydarł się z ust sinych i szła dalej, do Róży, płaczącej z żalu, że ją nikt nie kochał.
— Wszystko skończone — myślała Mela, łzy zerwały tamy woli i panowania nad sobą i jak potok rzuciły się z jej oczów.