Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 166.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale nie znalazł nic w mózgu, poczuł, że na takie rany czas i milczenie jest najlepszem lekarstwem, że podobne bóle własną boleścią i łzami się żywią i przez nie umierają jedynie.
Na dziedzińcu spotkał Wysockiego, wychodzącego z ambulatoryum fabrycznego.
— Będzie doktór w niedzielę u Trawińskich?
— Obowiązkowo będę. Jedyne miejsce w Łodzi, gdzie nietylko plotki się uprawiają.
— No i jedyny salon, gdzie prócz fabrykantów przychodzą i ludzie.
Rozstali się pośpiesznie, bo już powóz Szai stał na ulicy, przed kantorem.
Szaja siedział jeszcze w kantorze i bawił się z wnuczkami, córkami Stanisława, który coś pisał pilnie i tylko od czasu do czasu podnosił głowę i uśmiechał się do dziewczynek, których rudawe główki i różowe twarzyczki tuliły się do szerokiej piersi dziadka.
Szaja bawił się znakomicie, podnosił dzieci do góry, całował je i wybuchał co chwila wesołym śmiechem. Jego czerwone, jastrzębie oczy pełne były czułości i wesela.
— No widzi doktór, co to za umęczenie być dziadkiem! — zawołał wesoło do Wysockiego.
— Śliczne dzieci!
— Prawda? Ja to zawsze mówię.
— Podobne są nieco do panny Róży!
— Z włosów tylko, bo zresztą są znacznie piękniejsze.
— Jedźmy zaraz, pociąg przychodzi za osiem minut.