Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 151.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znowu opadali na dawne miejsca, bezmyślnie patrząc w okno, na różowe kwiaty akacyi, przez które widać było kontury pałacu Mendelsohna, błyszczące w czerwcowem słońcu złoceniami balustrad, balkonów i weneckiemi oknami.
Co chwila woźny otwierał z gabinetu drzwi i wywoływał jakieś nazwisko, które zrywało się i biegło na wezwanie z gorączką nadziei lub odrywało się z grupy stojących i szło wolno, nie śpiesząc się.
I co chwila z gabinetu wychodził jakiś interesant poważny, jakiś kupiec wielki, których odprowadzano do drzwi z całem uszanowaniem, należnem pieniądzom — i co chwila także wysuwali się z gabinetu nędzarze, którzy nie patrząc na nikogo, bladzi, chwiejnym krokiem uciekali pośpiesznie.
Co chwila również przesuwali się przez poczekalnię różni urzędnicy i oficyaliści fabryczni i niknęli w kantorze.
Przez drzwi gabinetu słychać było niewyraźne szmery rozmów, czasem dzwonki telefonu, a czasem tuż za drzwiami rozległ się chrapliwy głos samego Szai — i wszystko wtedy w kantorze i w poczekalni tak milkło i kamieniało, że słychać było syczenie gazowych świateł i turkot wozów, wjeżdżających w obręb fabryki.
Drzwi gabinetu otworzyły się nagle i wybiegł stamtąd wysoki, o wielkim brzuchu, małej głowie i cienkich, pałąkowatych nogach, Stanisław Mendelsohn, najstarszy syn Szai i główny dyrektor fabryki; pobiegł do kantoru i napadł jakiegoś chudego oficyalistę.
— Ja pana się pytam, co to ma znaczyć! — krzyczał na cały głos, podsuwając pod zalęknioną, jakby