Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 145.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych gnojówką, kup nawozu, starych bali i desek i stosów starego żelaztwa, blach i starych garnków, które dwóch ludzi ładowało na wielkie wozy.
Z jednej strony podwórza były nędzne szopy kryte słomą i zbite ze zmurszałych desek, w których stały beczki z cementem, a z drugiej również nędzne stajnie ciągnęły się pod murem fabryki Grünspana.
— Nie wyścigowe! — zawołał ze śmiechem Wilczek, widząc, że Horn z przykrością patrzy do stajni na nędzne okaleczałe wywłoki końskie, stojące ze zwieszonymi łbami przy żłobach.
— Tu nie jest przyjemny zapach — zauważył fabrykant, pociągając delikatnym nosem powietrze.
Oglądali następnie kawał pustego pola, szczerego piasku, z którego wiatry wywiały wszystką roślinną ziemię, że żółcił się jak posypany ochrą.
Wielkie sterty śmieci wywożonych z miasta, po których grzebały wynędzniałe psy, rozwalały się wzdłuż fabrycznego muru, jaki się ciągnął do połowy długości pola.
— Złoto nie ziemia! Cebula rośnie tutaj jak łby kocie! — zauważył Wilczek ironicznie się uśmiechając.
— No i bardzo ładny krajobraz stąd widać — powiedział Horn, wskazując na linię lasów miejskich, całą w niebieskawo-opalowych mgłach słońca i na płowe fale przeganiające się po żytach, z pośród których wychylały się czerwone szyje kominów fabrycznych.
— Co pan mówi, jaki krajobraz! To są place do sprzedania! — zawołał Grünspan żywo, zirytowany ironią Wilczka.
— Ma pan racyę, ale mój plac jest jeszcze faj-