Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 127.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciał bezwiednie oczami pokój i sklepik pełen błyszczących blaszanek od mleka, odetchnął kilka razy dusznem, przesyconem kurzem, dymem i zapachem chleba powietrzem i żegnając się zapytał żartobliwie:
— Cóż, nie dostałeś znowu jakiego miłosnego listu?
— Dostałem... tak...
Zaczerwienił się gwałtownie.
— Bądź zdrów...
— To i ja pójdę.
— Może na schadzkę, co? — zapytał żartobliwie.
— Tak, tak... Ale niech pan tak głośno nie mówi, jeszcze mama usłyszy.
Ubrał się śpiesznie i wyszli na ciemną ulicę.
Ciepły wieczór czerwcowy wyciągnął ludzi z domów i z nor mieszkalnych, siedzieli w czarnych sieniach, na progach, przed domami, w piasku drogi lub w otwartych oknach, przez które widać było nizkie, ciasne izby pełne tapczanów i łóżek, huczące rojem ludzkim jak ule.
Uliczka nie miała latarń, oświetlał ją księżyc i smugi świateł bijących od okien i od pootwieranych szynków i sklepików.
Na środku drogi tarzały się z krzykiem gromady dzieci, a od jednego z dalszych szynków buchał chór pijackiej piosenki i łączył się z dźwiękami harmonijki, rozlewającej z jakiegoś poddasza skoczne tony krakowiaka i z hukiem pociągów, przelatujących niedaleko.
— Gdzież masz to rendez-vous? — zapytał Horn, gdy wyszli na uliczkę i szli ścieżką biegnącą w poprzek szerokiego pola kartofli do miasta.
— Niedaleko, przy kościele.
— Życzę ci powodzenia!