Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 125.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uliczka była jeszcze na wpół polem, pół śmietnikiem, a pół miastem, bo ciągnęła się porwaną linią wśród zbóż zielonych, wzgórz usypanych z wywożonych z miasta rumowisk i olbrzymich dołów, z których czerpano piasek.
Czteropiętrowe domy z nietynkowanej cegły, ordynarne, ledwie sklejone, czerwieniły się obok małych domków drewnianych i prostych bud skleconych z desek na składy.
U stóp lekkiego wzniesienia, na którem ciągnęła się uliczka, wlókł się kolorowy strumień, zanieczyszczony odpływami z fabryk i zarażający dookoła powietrze strasznymi wyziewami. Stanowił on granicę pomiędzy właściwem miastem a polami i obmywał krętemi liniami długie parkany i kupy wywożonych z miasta śmieci.
Jaskólscy mieszkali pod samym lasem, w drewnianej ruderze o kilkunastu oknach frontu i pełnej przystawek i facyat na skrzywionem piętrze. Teraz mieli się znacznie lepiej, bo on zarabiał pięć rubli tygodniowo przy budowie fabryki Borowieckiego, ona zaś prowadziła sklepik z wiktuałami na rachunek piekarza, za co miała mieszkanie i dziesięć rubli miesięcznie.
Przed sklepikiem Jaskólskich siedział poobwijany w kołdry Antoś i rozmarzonym, tęsknym wzrokiem przypatrywał się sierpowi księżyca, który wyłaniał się z za chmur i osrebrzał blaszane, wilgotne od rosy dachy i kominy miasta.
— Józio jest w domu? — zapytał Horn, ściskając mu wyschniętą, suchotniczą rękę.
— Jest... jest... — szeptał z trudem chory, nie puszczając jego ręki.
— Lepiej ci teraz niż zimą?