Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 112.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Karolu... mój złoty panie Karolu... niech pan nic cioci nie mówi...
— A cóż miałbym powiedzieć, przecież ciocia pozwoliła iść Kamie na spacer.
— Tak, tak, bo widzi pan, Horn taki nieszczęśliwy... taki biedny... pogniewał się z ojcem, nie ma pieniędzy... więc ja chciałam, żeby się rozerwał trochę... Ciocia mi pozwoliła... ale... ale...
— Nie wiem czego Kama chce? — udawał złośliwie.
— Bo ja nie chcę, żeby się ze mnie później śmiali, a jak pan powie, to wszystkie będą mnie prześladować i ja będę bardzo, ogromnie... strasznie... nieszczęśliwa, tak jak Horn... bo on nie ma miejsca, nie ma pieniędzy i pogniewał się z ojcem.
Mówiła prędko bezładnie i już łzy nabiegały jej do oczów, a usteczka coraz boleśniej się krzywiły i drgały.
Karol czuł, że jeszcze chwilę, a Kama wybuchnie płaczem.
— A jak powiem, to co? — zapytał żartobliwie, odgarniając jej czarną czuprynę za uszy.
— To i ja powiem, że pan był w Helenowie na schadzce, aha! — zawołała radośnie i łzy obeschły natychmiast, a czupryna spadła na czoło.
Zaczęła poruszać różowemi chrapkami jak źrebiec, gdy ma wierzgnąć, oczy rozbłysły, a cała twarz zajaśniała figlarną przekornością.
— Z kimże to ja byłem na schadzce? — zapytał z uśmiechem.
— Nie wiem. Ale jeśli pan o takiej godzinie jest w Helenowie, to przecież nie dla świeżego powietrza.
Zaśmiała się wesoło.