Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 064.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na prawo kasa! — zawołał, wychylając się przez okienko.
— Graliśmy kawałek sonaty Cis-Mol Beethowena. Szło nam tak dobrze jak nigdy. Malinowski był...
— Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? — zawołano z drugiego końca kantoru.
— Cztery, siedmnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy — odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.
— Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.
— Co to jest? Polka, walczyk?
— Daj-że spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla katarynek i tanckrenchenów! — zawołał z pewnem oburzeniem.
— Więc cóż? operę? — pytał się ironicznie Stach.
— Nie, nie. Coś, co ma pewne formalne podobieństwo do sonaty, ale nie jest sonatą. Pierwsza część — to wrażenie miasta, które milknie i zwolna usypia. Rozumiesz, wielka cisza przesycona łagodnymi szmerami, które robią skrzypce, a na tem tle flet zaczyna przejmującą pieśń, jakby jęk drzew marznących, ludzi bezdomnych, maszyn spracowanych, zwierząt, które jutro będą zabite.
Zaczął nucić bardzo cicho.
— Blumenfeld, do telefonu wołają.
Przerwał i pobiegł natychmiast, a gdy powrócił nie mógł dokończyć, bo musiał załatwić dwóch interesantów, czekających przed okienkiem.
Potem zapisywał w wielkiej księdze, ale bezwiednie przebierał palcami, wystukując melodye.
— Długoś pisał?
— Blizko rok. Przyjdź w niedzielę, to usłyszysz