Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 053.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję dziedzicowi. Jadło się już obiad, ale co kawy, to się napić nie zawadzi.
Usiadł obok pana Adama, spoconą twarz wytarł połą surduta, a potem dopiero jął się chłodzić fularową chustką.
— Gorąc jest rzetelny, ale burza będzie, bo się bydło gzi na pastwiskach Dziękuję pani, a gorąca?
— O, bardzo, prawie wrzątek — odpowiedziała Anka, podsuwając mu kawę i cukierniczkę.
— Bo kawa zimna warta grosz, albo patyk złamany.
— Widzę, że pan się zna na kawie.
— I... przecież się cięgiem chlapie to paskudztwo! Do interesu, do pogadania, to niema jak czarna kawa, a jeszcze do tego kieliszek koniaku, to już całe wesele.
Anka przyniosła koniak.
Karczmarek nalał pół filiżanki kawy, a resztę dopełnił koniakiem, zmieszał, pogryzał cukrem i popijał wolno, rozglądając się równocześnie po obecnych.
— Dzień dobry, nie myślałem, że pana spotkam u nas — zawołał Karol, wchodząc do pokoju.
— Znasz pana Karczmarka? — zapytał pan Adam.
— Przecież pan Karczmarski dostawia nam cegłę do budowy fabryki. Mówił mi ojciec o pańskich zamiarach na nasz Kurów, ale że wymienił inne nazwisko, nie domyślałem się, że to pan.
— Bo to jest tak, że na Łódź to ja mam insze nazwisko, a na wieś też insze — tłómaczył, uśmiechając się chytrze. — Ludzie są głupie, bo najpierwej patrzą na obleczenie drugiego człowieka i na przezwisko. Powiadają, że jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał, ale to nieprawda. Jak się w Łodzi nazywałem po