chowie, ale tak zmienieni, że nie poznał ich na razie.
Socha zamiast białej kapoty miał czarny surdut, pokapany woskiem na połach, czarne zakrótkie spodnie, wyciągnięte na cholewy, czapkę z daszkiem, gumowy kołnierzyk, który mu zjeżdżał na kark i odsłaniał brudną szyję.
Zapuścił brodę, która mu niby ostra szczecinowa szczotka pokrywała szczęki i łączyła się przy uszach z krótko obciętymi włosami, wysmarowanymi pomadą.
Z żółtej, pomiętej i zmizerowanej twarzy patrzyły dawne niebieskie, poczciwe oczy.
Pochylił się również po dawnemu do kolan Karola.
— Ledwiem was poznał, wyglądacie jak fabrykant.
— I... ściarachał się ino człowiek między ciarachami i tyla.
— Robicie wciąż u Bucholca?
— A robi, wielmożny derektorze, robi, ino...
— Cicho kobito, ja rzeknę — przerwał jej z powagą. — Powiadali w miasteczku Łodzi kolegi, co wielmożny dziedzic otwiera fabrykę, tośwa z żuną tak wykalkulowali...
— Coby nas wielmożny derektor, a nasz dziedzic kochany wziun do siebie, bo zawżdy...
— Cicho żuno, bo zawżdy milej robić u swojaka. Jo robotę znom i przy parówce i w falbierni i czy w lapryturze, ale jakby dziedzic potrzebował do kuni, to dopraszałbym się łaski pańskiej, bo mi do bydląt ckno.
— Z kuniami się zna, co i wielmożna paninka zaświadczyć może, bo bez tyle...
— Zawrzej gembe — burknął — bo bez tyle roków człowiek się wzwyczaił do kunisków, to mu tera przez nich nijak.
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 050.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.