Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 015.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prawie unikał, że dziewczynę zaczął trapić głuchy niepokój, przeczuwanie jakiegoś nieszczęścia, więc teraz nie odpowiedziała Maksowi, tylko pochylając się nad stołem, zapytała cicho, nie podnosząc oczów.
— Nie wie pan, czy Karola nie spotkało co złego?
— Nie. Czy pani co zauważyła?
— Tak mi się zdawało. Prawda, zapomniałam, że musi mieć dosyć kłopotów z fabryką, prawda... — dodała ciszej jakby dla siebie, jakby dla stłumienia podejrzeń i niepokojów.
Podniosła głowę i oczami pełnej troski serdecznej ogarnęła jego twarz schmurzoną i gryzące spojrzenia, jakie rzucał na księdza.
— A co państwo robią z ziemią?
— Dziadek chciał sprzedać, ale pan Karol opiera się temu, za co jestem mu bardzo wdzięczną, bo tak się zżyłam z tym domem, że nie mogłabym bez przykrości pomyśleć, że to już nie nasze. Prawie wszystkie drzewa w ogrodzie, wszystkie żywopłoty sadziła albo matka pana Karola albo ja. Więc niech pan pomyśli, jakby to było ciężko rozstawać się z tem na zawsze.
— No, przecież można gdzieindziej kupić ładniejszą posiadłość.
— Tak, można, ale ona nie będzie Kurowem — odpowiedziała dotknięta, że nie rozumiał i nie odczuwał jej przywiązania do tego kawałka ziemi, na którym się wychowała.
Umilkli, bo kłótnia zawrzała znowu pomiędzy Zajączkowskim i księdzem, który zirytowany bił cybuchem w podłogę i zawołał:
— Dobrodzieju mój kochany, ja ci tylko powiem,