Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 011.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję pani bardzo, uważam to już za zaproszenie, można?
— A można, ale za to pozna mnie pan ze swoją matką.
— Kiedy pani tylko rozkaże.
— Zostawię pana samego, bo muszę pomagać do podania kolacyi.
Pobiegła do drugiego pokoju, w którym Jagusia już nakrywała.
Maks spacerował wzdłuż pokoju, ale dlatego, żeby przechodząc obok drzwi otwartych spojrzeć na Ankę.
Patrzył z podziwem na jej wysmukłą, doskonale uformowaną figurę, gdy się pochylała nad stołem; na jej twarz o niezbyt regularnych rysach, ale pełną dziwnego wdzięku i ciepła, zakończoną szerokiem czołem o gładko rozczesanych pośrodku włosach kasztanowatych.
Szaro błękitnawe oczy patrzyły z pod zupełnie czarnych brwi jasno, spokojnie, ale z pewną surowością.
Maks przypatrywał się jej z wielkiem zajęciem i tak mu się bardzo podobała, że poczuł prawie niechęć do Karola, gdy tamten przyszedł.
— Jutro wieczorem jechać do Łodzi muszę — powiedział szorstko.
— Po co ci tak pilno. Trzy święta mają robotnicy, to i my użyjmy odpowiednio Zielonych Świątek.
— Jeśli czujesz się tutaj dobrze, — zostań, ale ja muszę wyjechać.
— Pojedziemy razem — mruknął Maks, siadając na parapecie okna.
Było mu tutaj tak dobrze, że się zdumiewał nad sobą, a ten chce go stąd zabierać.
Patrzył z gniewem i żalem na Karola.