Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 434.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem rozradowaniem, całą rozkoszą świadomą istnienia własnego.
— O jednego błazna mniej i o jednego za dużo! — odpowiedział Myszkowski, pozostając w tyle, aby się złączyć z Kozłowskim, który jak zwykle w cylindrze na czubku głowy, z gałką laski przy ustach, w majtkach zawiniętych po kostki maszerował wzdłuż wolno ciągnących się powozów i robił staranny przegląd wszystkich kobiet.
— Wiesz Myszkowski, że ta ruda Mendelsohnówna ma sznyt, ma jakiegoś dyabła w ślepiach.
— Co mnie to obchodzi, chodź, pójdziemy na piwo, bo mi już w gardle zaschło od tej parady milionerskiej.
— Pójdę na cmentarz, bo widzisz, zobaczyłem tu w jednej karecie coś cacanego. Spojrzałem raz — ona patrzy; spojrzałem drugi — patrzy.
— No i spojrzałeś trzeci raz, a ona także patrzy.
— Ba, ale jak patrzała, ma oczy tak smolne, żem się do nich przylepił.
— Bądź zdrów i niech cię od nich nie odlepią kijem czasami, bo widzisz, tutaj w Łodzi nie znają się na oczkowaniu.
Opuścił go i znowu przysunął się do znajomych, upatrując ponurym wzrokiem, ktoby tu chciał z nim iść na piwo.
— Pan słyszałeś o bawełnie, panie Cohn?
— Ja na tem potrzebuję trochę zarobić, panie Horn.
— Czy to prawda, że Bucholc zostawił wielkie zapisy na cele publiczne?
— Śmiej się pan z tego, Bucholc nie był głupi!