Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 408.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miękłych i zwolna niby białawym obłokiem zwłóczyły się na miasto i darły się o ostre szczyty.
Położył się raz jeszcze, ale teraz znowu przeszkodziły mu spać myśli o Zośce i ten chór gwizdań, jaki wkrótce zaczął się rozlegać nad cichem miastem.
Gwizdawki piały przenikliwie i ze wszystkich stron z południa i z północy, ze wschodu i zachodu miasta zrywały się ryki metalowych gardzieli, łączyły w jeden chór, rozdzielały na pojedyńcze tony, a darły zgrzytem powietrze.
Horn, który od czasu zerwania z Bucholcem nic nie robił i czekał na rezultat starań, jakie czynił Borowiecki, aby go umieścić u Szai, wstał dzisiaj tak późno, że nim wypił herbatę, czas było już iść na obiad, a nim zaszedł do kolonii gdzie się stołował, już tam byli wszyscy po obiedzie i nie zastał Borowieckiego, z którym się chciał zobaczyć.
Kama zajęta była fryzowaniem piór, a kilka pań i panien szyło w stołowym pokoju, przemienionym na pracownię.
— Pan z pewnością jest chory, ja to widzę — wykrzyknęła Kama, bo miał ze znużenia i bezczynności bardzo nieszczęśliwą minę.
— Dobrze Kama widzi, bo jestem chory rzeczywiście.
— Ja wiem, wczoraj pan u nas nie był, bo poleciał pan na łobuzerkę.
— Graliśmy cały wieczór w domu.
— A nie prawda, był pan na bibce, bo ma pan oczy podsiniałe, o! — zaczęła paluszkiem wodzić mu pod oczami.
— Pewnie umrę, Kama, pewnie umrę — mówił, robiąc tragiczną minę.