Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 346.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był jakiś niespokojny, przywitał się i usiadł przy stole z pewną niecierpliwością.
— Przyjdzie kto dzisiaj? — zapytał, podnosząc na Karola orzechowe wielkie oczy.
— O ile wiem, to będą wszyscy. Nie widzieliśmy się całe trzy tygodnie.
— I tęskniliście, co? — rzucił niedbale.
Uśmiech przeleciał po jego twarzy.
— Chociażby dla tego, abyś mógł wątpić.
— Nie wątpię, bo musiałbym i wam to królewskie dostojeństwo myśli czasem przeznaczać.
— A nie chcesz?
— Nie mogę jakoś. Pomińmy to, jesteś jakiś niewyraźny, masz wyraz twarzy zdradzonego po raz pierwszy męża.
— Czemuż nie wyraz chorego na niestrawność? — wykrzyknął Karol, dotknięty pewną prawdą, zamkniętą w tem określeniu.
— Jak chcesz! Czy oni na pewno przyjdą? — zapytał, spoglądając na zegarek i ironicznie złośliwe spojrzenie rzucił na kotarę, przysłaniającą drzwi sypialni, po za którą rozległ się bardzo delikatny szmer.
— Maks, Endelman i Kessler będą z pewnością, bo Maks się wyspał, a tamci dwaj wynudzili się porządnie na dzisiejszem przyjęciu Endelmanów.
— Dostałem zaproszenie! No i cóż, dużo było złotych cieląt?
— Doskonałe określenie, Bernard informował mnie szczegółowo o ich posagach, no i oglądaliśmy je po kolei, ale to wcale nie zajmujące widowisko, nie.
Trząsł głową melancholijnie, bo twarz Emmy stanęła przed nim i przypomniały mu się jej słowa.