Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 330.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Błysnęła oczami, lekki rumieniec mgłą różu powlókł jej twarz, spuściła powieki pod jego badawczym wzrokiem i poprawiając bransoletkę, szepnęła:
— Nie bardzo lubisz Wysockiego?
— Cenię go jako człowieka, bo jest prawym i dosyć rozumnym, ale nie cierpię go jako twojego wielbiciela.
— Mówisz, aby mówić, bo dobrze wiesz, że nikt nie jest mniej moim wielbicielem od niego — powiedziała niby szczerze, bo chciała wyciągnąć z Bernarda, jeśli wiedział, jakie szczegóły o Wysockim.
Przypuszczała bowiem, że jeśli się przyjaźnią, to i zwierzać się muszą przed sobą.
— Wiem co mówię. On jeszcze z tej miłości nie zdaje sobie sprawy, ale już cię kocha.
— Cóż z tego, kiedy on katolik! — zawołała bezwiednie, zdradzając się ze swojej tajemnicy.
— A, tak rzeczy stoją! Winszuję ci, winszuję! — szeptał wolno i zjadliwy żrący uśmiech okolił mu cienkie usta.
Rozgarnął niedbałym ruchem czarne kędzierzawe włosy, pokręcił małe wąsiki i powstał; na jego delikatną wybitnie semicką twarz padł jakiś cień rozdrażnienia, czy też gniewu.
Nozdrza mu drżały ze wzruszenia tłumionego, a czarne, o oliwkowym odcieniu oczy biegały niespokojnie po jej twarzy.
Wykręcił się i odchodził bez słowa.
— Bernard! — zawołała za nim prędko.
— Zaraz powrócę — powiedział, odwracając do niej twarz już spokojną, przez którą wił się tylko zwykły pogardliwy uśmiech.