Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 326.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ile? — rzucił cicho Grosglick, gładząc wskazującym palcem lewej ręki, na którym błyszczał krwawnik oprawny w złoto, twarde czarne bokobrody, które mu oblepiały okrągłą twarz niby kotlety z kostką; wąsy i brodę miał wygolone starannie.
Podnosił brodę tak wysoko, że dwie fałdy skóry na grubym czerwonym karku zakrywały mu kołnierzyk i czyniły go podobnym do krótkiej wypasionej świni, usiłującej daremnie ściągnąć z płota wiszącą bieliznę; prawą rękę trzymał w kieszeni białej kamizelki.
— Ile? — powtórzył cicho, bo zawsze mówił cicho i z wielką powagą podniósł brwi, które ostrymi półkolami rysowały się na jego wypukłem czole i stanowiły mocny kontrast swoją czarnością z siwymi włosami i różową cerą twarzy.
— Nie pamiętam, bo tem się zajmuje mój sekretarz — odpowiedział niedbale Endelman.
— Patrz pan na ten obraz rodzajowy, to żywe prawie, to się rusza.
— Bardzo ładne farby! — mruknął któryś.
— I jeszcze ładniejszy kapitał, co?
— Ja, ja! same ramy do taki landszaft kosztuje drogo — mówił z powagą gruby Knaabe, ze znawstwem stukając cygarniczką w bronzowe ramy.
— Przecież pana stać nawet i na złote, panie Knaabe; bo kogo stać na kapelusz, tego musi być stać i na głowę — zaśmiał się Grosglick, który zawsze prawie popierał swoje wywody porównaniami.
— To jest genialne powiedzenie, panie Grosglick — zawołał Bernard, tłumiąc śmiech.
— Mnie stać i na to — szepnął skromnie bankier.
— Proszę panów, jeszcze jedna Madonna, to jest