Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 309.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I liczy i dobrze pamięta.
— Ach, jaki pan dobry! — wykrzyknęła i szybko urwała, przysłaniając twarz wachlarzem.
Obrzucił ją spojrzeniem, pod którem rozczerwieniła się cała. Wyglądała dzisiaj bardzo ładnie w różowej jedwabnej sukni, upiętej białemi konwaliami; żółte jak marchew włosy, spięte w grecki węzeł, odsłaniały biały kark, pokryty niby puszkiem złotawym centkami piegów, które, gdy się rumieniła, zabiegały krwią; złote obrączki rzęs otaczające jej błękitne porcelanowe oczy opadły na źrenice i nieśmiały się podnieść na niego.
— Bawi się pani dobrze? — zapytał poważnie, aby ją wyprowadzić z zakłopotania.
— Nie... tak... proszę, niech pan usiądzie przy mnie.
— Mama jest tutaj?
— A, nie; mama nie lubi takich zebrań, bo, widzi pan, mama się musi krępować, a głównie to mama nie chce z żydówkami razem bywać — skończyła cicho, uśmiechając się za wachlarzem ze strusich piór.
— A pani?
— Mnie wszystko jedno, tylko że się ogromnie nudziłam z początku.
— A teraz?
— A teraz już nie. Jak tylko pana zobaczyłam, poczułam się swobodniejszą.
— Dziękuję pani.
Uśmiechnął się.
— Czy powiedziałem co niewłaściwego? To już nic nie będę mówić, ani ust nie otworzę.
— Przeciwko temu protestuję bardzo gorąco i energicznie.