Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 268.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wami sufitem, ta wilgoć jaka ściekała po ścianach, te wrzaski sąsiadów i bijatyki, jakie się często zrywały w sąsiednich suterynach i na górze; a najwięcej ta świadomość, powiększająca się z dniem każdym, nędzy ich wszystkich.
Chłopiec był bardzo rozwiniętym, nieszczęścia, jakie ich spotkały i ta choroba przewlekła rozwinęły go jeszcze więcej. A przytem była to natura cicha i marząca.
— Józiu, jeszcze nie zielono na polach? — zapytał cicho.
— Nie, dopiero piętnasty marzec dzisiaj.
— Szkoda — i oczy mu pociemniały żalem.
— Za miesiąc będzie zielono i ty już będziesz zdrowy wtedy, to zbierzemy sobie kolegów i pójdziemy na majówkę.
— Wy pójdziecie tylko sami i mama pójdzie i ojciec i Zośka pójdzie i Adaś pójdzie, wszyscy pójdą, wszyscy, a ja nie pójdę, nie — zaczął trząść głową.
— Jak wszyscy to przecież i ty z nami.
— Nie, Józiu, bo mnie już nie będzie z wami — mówił wolno i zaczęły mu piersi wznosić się łzami, jakie chciał powstrzymać, ale nie mógł, bo się polały jak wielkie perły, a on patrzał po przez te łzy w jakąś głąb przerażającą, usta zaczęły mu drgać i wielki strach śmierci tak nim zatrząsł, że zerwał się jakby do ucieczki. — Józiu, ja nie chcę umierać, nie chcę, Józiu! — szeptał i jakiś straszny żal rozdzierał mu serce.
Józio go ogarnął rękami i zasłonił sobą, bojąc się, żeby matka tego nie spostrzegła i zaczął go pocieszać.
— Nie umrzesz, doktór wczoraj mówił mamie, że