Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 248.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy surowe ściągnięcie brwi i jakiś niechętny wyraz oczów.
— My wszyscy jeździmy na tym wózku, oni nas jedzą!... — mówił wolno, wskazując na wielkie fabryki przez okno. — Czem panu mogę pomódz? — dodał.
— Pożyczką, albo żyrem na wekslach.
— Ile?
— Ostatecznie bez dziesięciu tysięcy rubli paść muszę — rzekł cicho i wymijająco, jakby obawiając się głośniejszym dźwiękiem spłoszyć życzliwość, jaką spostrzegł w oczach Bauma.
— Ja gotówki nie mam, ale co będę mógł zrobić, zrobię panu. Daj mi pan weksle na tę sumę, a ja pokryję do tej samej wysokości pańskie zobowiązanie.
Trawiński zerwał się z krzesła i zaczął mu z uniesieniem dziękować.
— Niema za co, panie Trawiński, ja nic nie ryzykuję nawet, bo znam pana i pański interes dobrze. Masz pan blankiety i wypełnij pan zaraz.
Trawiński był oszołomiony, ten prawie nieprzewidziany ratunek wywrócił go z równowagi, wypełniał blankiety wekslowe gorączkowo, ale co chwila podnosił głowę z nad papieru i patrzył na Bauma, który chodził po kantorze, przystawał przy oknie i spoglądał na Łódź jakiemś tępem, srogiem spojrzeniem.
Miał przed oczami całą część miasta; domy, fabryki, magazyny, dziesiątkami tysięcy okien patrzyły w noc, a po za niemi poruszały się cienie robotników i maszyn, elektryczne światła wisiały w ciemnem, mglistem powietrzu, setki kominów majaczyło w nocy i wyrzucało nieustannie smugi białych dymów, które jak obłok przysłaniały światła i kontury fabryk.