Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 237.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobranoc, panie Trawiński. To nie jest dla Łodzi ostatnie pańskie słowo.
— Ostatnie i zupełnie szczere. Dorożka — krzyknął.
— Kapcan! — szepnął za nim pogardliwie Halpern i zawrócił, wlokąc się wolno z powrotem i znowu przypatrywał się domom, fabrykom, sklepom, składom, ludziom, oczami oczarowanemi potęgą tego miasta.
Nie zważał na deszcz, który go moczył pomimo parasola, na tłok ludzki, jaki go rzucał na domy lub do rynsztoków, na dorożki i wozy, które go błotem ochlapywały na przejściach poprzecznych ulic, szedł jak zahypnotyzowany.
Trawiński pojechał do domu.
Mieszkał dosyć daleko, bo przed końcem Konstantynowskiej ulicy kazał skręcić w jakąś ciemną i tak błotnistą uliczkę, że dorożkarz nie chciał się tam zapuszczać.
Poszedł w nią pieszo, jakimś śladem trotoaru, który się nieco wznosił nad poziom niebrukowanej ulicy, tworzącej czarną, błotnistą rzekę, popręgowaną złotemi smugami świateł bijących z okien nizkich domów, co ciągnęły się sznurem z obu stron ulicy.
Domy były zamieszkane przez tkaczów ręcznych, w każdem oknie trząsły się sylwetki warsztatów i ludzi, a ulicę całą zapełniał monotonny klekot i stuk. Nawet nizkie krzywe pięterka, jakie się gdzieniegdzie wznosiły i szeregi facyatek rozbrzmiewały i trzęsły się odgłosami roboty.
Poprzeczne uliczki, jakie wybiegały z jednej strony, ciągnęły się do pól samych i były również czarne i błotniste, pełne stuku warsztatów, domów pozapadanych,