wąsikami. Był dawnym kolegą i przyjacielem Karola, a obecnie właścicielem dosyć dużej przędzalni bawełny.
— Mów–że co? — szepnął Karol, wprowadzając
go do wielkiej, wysokiej sali, zastawionej rzędami wysokich pułek żelaznych, błyszczących szeregami miedzianych walców drukarskich, podobnych do potężnych zwojów papyrusów, okrytych niby hieroglifami, wypukłymi deseniami, którymi drukowano materyały.
— Zaraz ci będę mówił — szepnął, siadając na
jakiejś pace.
Zdjął kapelusz, oparł głowę o ścianę i chwilę tak
siedział w milczeniu, zbierając siły do mówienia.
— Chory jesteś? Wyglądasz bardzo mizernie.
— Jakże bankrut może wyglądać inaczej! — mówił z goryczą.
— Cóż się stało, znowu cię kto zarwał?
— Gorzej, bo znowu leżę i teraz pewnie bez powstania.
— Co ty mówisz! — wykrzyknął, udając zdumienie, bo już wiedział o zachwianiu się Trawińskiego.
— Ten krach, co wziął mocniejszych, co w tej
chwili pali Grosmana, nie oszczędził i mnie. Mam weksle
płatne w sobotę, a na to mam weksle wystawione przez
tych zbankrutowanych, czyli nie mam nic. W sobotę są
płatne. Nie zapłacę — to i po wszystkiem. Niech dyabli wezmą takie szczęście. Trzeci już raz stoję na brzegu ruiny, ale jak się teraz już stoczę, to bez powstania.
— Ile masz płacić?
— Piętnaście tysięcy rubli!
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 223.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.