Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 198.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ciszej było za tą zasłoną, ale że stąd nic nie mógł dojrzeć, zapuścił się w lasek.
Lasek był nędzny, świerkowy i konał powoli, zabijało go sądziedztwo fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz głębiej, które obsuszały okoliczne grunta i zabierały drzewom wszelką wilgoć i ta rzeczka odpływów ścieków fabrycznych, co niby różnokolorowa wstęga przewijała się pomiędzy pożółkłemi drzewami, wsączała rozkład w te potężne organizmy i roztaczała dokoła zabójcze miazmaty.
Pod osłoną drzew, na dróżkach leżał jeszcze śnieg, drogą, którą zimą nikt nie jeździł, a chodzili tylko robotnicy z poblizkich wsi, ciągnęły się głębokie ślady stóp, wyciśnięte, w zielonawym, przemiękłym śniegu.
Borowiecki ślizgał się po błocie i po śniegu, potykał się o korzenie drzew i szedł w głąb, nie mogąc nigdzie dojrzeć Lucy.
Zirytowany bezowocnem poszukiwaniem i zimnem i tą wilgocią przejmującą, miał już zawrócić do powrotu, gdy z za grubszego drzewa, gdzie stała zaczajona rzuciła mu się na szyję Lucy i z taką gwałtownością, że mu zrzuciła kapelusz na ziemię.
— Kocham cię, Karl! — szeptała, całując go namiętnie.
Odpowiedział na pocałunek, ale nie rzekł nic, bo mu się chciało kląć ze złości.
Ujęła go pod ramię i spacerowali tak pomiędzy drzewami, po rozkwaszonym, oślizgłym gruncie.
Las szumiał jakoś smutnie i głucho i trząsł na nich razem z igłami schnących świerków deszcz, co z szelestem coraz głośniejszym trzepał w gałęzie.
Lucy rozmawiała niestrudzenie, przeplatając roz-