Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 195.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Horn pochylił niżej głowę, aby ukryć złośliwy, tryumfujący uśmiech.
— Pan prezes ma konie w domu?
— Potrzebne panu, to pan bierz, bierz pan ile razy potrzeba. Zaraz zatelefonuję do stajni. Kundel, popchnij — krzyknął na lokaja, który popchnął fotel pod telefon, funkcyonujący w obrębie fabryki jego.
— Stajnia! — krzyknął, dzwoniąc gwałtownie. — Powóz natychmiast do pałacu. Ile razy zażąda konia pan Borowiecki — przyjeżdżać! Bucholc mówi, kundlu! — krzyknął w odpowiedzi telefonistce, zapytującej się kto mówi.
Lokaj z powrotem przysunął go do biurka i stanął z boku.
— Horn, siądź pan przy mnie, podyktuję. Pan się prędzej ruszaj, kiedy ja mówię do pana — krzyknął ze złością.
Horn zagryzł tylko usta, usiadł i pisał po dyktandzie, które mu szybko rzucał Bucholc, nie przestając załatwiać równocześnie innych interesów i krzycząc chwilami:
— Pan nie śpij! Ja panu nie za spanie płacę — i mocno stukał kijem w podłogę.
Horna tak to irytowało, taki był zresztą dzisiaj zniecierpliwiony, że z trudem hamował wybuch, wrzał cały.
Telefon zaczął dzwonić.
— Baron Oskar Meyer pyta się, czy zastanie za pół godziny pana prezesa?
— Panie Borowiecki, powiedz mu pan, że nie przyjmuję nikogo, leżę w łóżku.
Karol odtelefonował natychmiast i słuchał znowu.