Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 191.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pów, z gór odległych, płynęły coraz szerszymi strumieniami i Szaja rósł i potężniał.
Tracili inni, umierali, padali przez nieszczęścia i klęski ogólne, Szaja stał twardo, ciągle stare pawilony paliły się, a nowe i potężniejsze powstawały i ssały coraz potężniej ziemię, materyały, ludzi, mózgi, konkurentów i przerabiały to wszystko na miliony dla Szai.
Bucholc zawsze był większym, nie mógł go prześcignąć.
Szaja rósł i wstawała w nim coraz silniejsza żądza pokonania Bucholca, on każdego rubla, jakiego zarobił tamten, liczył za ukradziony i wydarty sobie, żył tą chimeryczną nadzieją, że go przerośnie, że przerośnie wszystkich, że ujrzy się tak wielkim nad Łodzią, jak ten komin potężny od maszyn głównych, który potworną sylwetką majaczył teraz w nocy, że zostanie królem tej Łodzi.
Bucholc wciąż był pierwszy, z nim się liczyła opinia kraju, jego słowo równało się monecie brzęczącej, u niego szukano rady i inicyatywy w wielu kwestyach ogólniejszych, jego towary miały najlepszą markę, jego otaczał pewien szacunek, gdy tymczasem Szaję, nawet równi mu szwindlami, obrzucali pogardą i nienawiścią.
Szaja nie mógł tego zrozumieć, zdawało mu się, że Bucholc obdziera go nietylko z pieniędzy, ze wszystkiego czego pragnął dla siebie, obdziera go z zaszczytu panowania nad tem morzem kominów.
Nienawidził go za to jeszcze więcej.
Chodził wciąż po ciemnym pokoju, spoglądał przez szyby na fabryki, to na domy robotników oświetlone jak latarnie i przystanął. Założył okulary i zaczął pa-