Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 189.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oszczędzać na wszystkiem i chodził po ciemnym zupełnie pokoju.
Chodził i myślał o wiecznej swojej zmorze — o Bucholcu.
On go nienawidził całą potęgą żydowskiego fanatyzmu; nienawidził jako fabrykanta-współzawodnika, którego nie mógł przewyższyć niczem.
Bucholc zawsze i wszędzie był pierwszy i tego mu właśnie nie mógł darować Szaja, on, który się czuł pierwszą firmą łódzką, który był przewodnikiem tej masy żydowskiej, jaka go otaczała bałwochwalczem uwielbieniem, miłością i czcią nędzarzy zahypnotyzowanych milionami, jakie rosły w jego rękach z szybkością lawiny śnieżnej.
Przed czterdziestu laty, pamiętał dobrze te czasy, gdy Bucholc szedł już do milionów, on zaczynał karyerę jako subjekt jakiegoś nędznego kramu na Starem Mieście, ze specyalnością nawoływania i ciągnięcia kupujących, od noszenia paczek do domów, uprzątania czasami sklepu i trotuaru przed nim. Wystawał całe miesiące na trotuarze, żarty przez mrozy, moczony przez deszcze, palony przez skwary, popychany przez przechodniów, zawsze prawie głodny i obdarty, zawsze ochrypnięty od nawoływań, bez pieniędzy, sypiający za rubla miesięcznie w jakiejś strasznej norze nędzy żydowskiej, jakich pełno po miastach.
Potem zniknął nagle z trotuaru, na którym żył.
Zjawił się po paru latach nieobecności na bruku łódzkim i nikt go nie poznał.
Przyjechał z trochą pieniędzy i zaczął prowadzić interes na własną rękę.