Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 182.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odcinały się od czarnego tła ścian i mebli, skrzyły się na ozdobach pianina z zielonawego bronzu, stojącego w jednym rogu, które z odkrytą klawiaturą było podobne do jakiegoś potworu, połyskującego długimi, żółtawymi kłami.
Przez zamknięte okiennice wewnętrzne i zapuszczone ciężkie czarne portyery, nie dochodziły z miasta żadne głosy prócz huczącego, słabego szmeru i drgań bezdźwięcznych, co niby ledwo wyczute bicze pulsu rozlewały się po pokoju.
Dym, jaki ustawicznie puszczał kłębami Bernard, snuł się sinawym, rzadkim obłokiem, przysłaniał złoty wóz Aurory i nimfy nagie niby najcieńszą bengaliną, opadał, czepiał się ścian i darł się w długie włókna o plusze i wypływał do dalszych pokojów drzwiami, w których niby ostry krzyk w tej czarnej symfonii, czerwieniła się jaskrawo liberya lokaja, gotowego na każde skinienie.
— Róża, ja się nudzę, ja się śmiertelnie nudzę — zajęczała Toni.
— A ja się bawię wesoło — zaczęła wołać Fela, podrzucając nogą cylinder Miecia.
— Ja się bawię najlepiej, bo wcale nie potrzebuję zabawy — powiedział ironicznie Bernard.
— François, każ dawać herbatę! — rzuciła Róża.
— Róża, nie chodź, ja ci dokończę kawał.
Uniósł się na łokciu i szeptał, całując raz po raz różowy koniec ucha.
— Nie ugryź mi kolczyka! Za mocno! Masz takie gorące usta! — szeptała, przechylając głowę ku niemu,