Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 181.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z jakiego punktu? — zapytała Mela, która najpierw się uspokoiła.
— Ze wszystkich ludzkich punktów — odpowiedział twardo i podniósł się, oglądając za kapeluszem, w który Fela próbowała wsadzić obydwie nogi.
— Uciekasz, Mieciek? — pytała zdumiona jego surowem spojrzeniem.
— Muszę iść, bo muszę się wstydzić tego, że jestem człowiekiem.
— François, otworzyć wszystkie drzwi, bo obrażone człowieczeństwo wychodzi — wołał drwiąco Bernard, który przez cały czas popisów Müllera leżał najspokojniej i palił papierosy.
— Róża, Mieciek się obraził i chce wyjść, nie pozwól mu.
— Mieciek, zostań! Co ci się stało? dlaczego?
— Dla tego, że ja nie mam czasu, przyrzekłem komuś, że przyjdę — tłumaczył się miękko, usiłując ściągnąć swój biedny cylinder z nóg Feli.
— Mieciek zostań, proszę cię bardzo, przecież obiecałeś mnie odprowadzić do domu — szeptała gorąco Mela i bladą jej twarz pokrył rumieniec wzruszenia.
Pozostał, ale siedział chmurny i nawet nie odpowiadał na drwiące uwagi Bernarda, ani na burszowskie dowcipy Müllera, który znowu się położył u nóg Róży.
Zapanowała zupełna cisza.
Elektryczność drgała w kryształowych kwiatach i mżyła błękitnawym pyłem światła na pokój, na matowe czarne ściany, z których niby błękitne oczy patrzyły cztery włoskie akwarelle, oprawne w aksamitne czarne ramy, zawieszone na jedwabnych sznurach, na te znudzone próżniactwem głowy, co żółtawemi plamami