Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 173.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda, że to już.
— Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?
— Nie wiem ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
— Wstąp, kłaniaj się paniom odemnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
— A dobrze, ale za to ty kłaniaj się odemnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także odemnie, że jest błazen.
Uścisnęli sobie ręcę i rozeszli się.
Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.
Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnem tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.
— Waryatka! Jabym się z nią ożenił! „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tem pomyśleć — szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.