Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 171.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale pomimo to nie zaszkodzi się obwarować intercyzą — rzucił ironicznie wciskając binokle.
— A, tuś doprowadził! — szepnęła niezadowolona.
— Chciałaś!
— Chciałam, żebyś mnie poprowadził do Róży przedewszystkiem — podkreśliła zdanie.
— Jabym cię wszędzie doprowadził, gdybyś zechciała! — zawołał, pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim owładnęło, ostrym śmiechem.
— Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi — odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.
Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakiemi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dla tego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę, tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezyą wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, że spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
— Znudziłam cię, żeś zamilkł? — szepnęła po pewnym czasie.
— Bałem się przerwać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.