Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 166.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skończyła karmienie babki, poprawiła poduszki jakiemi była obłożoną i pocałowała ją w rękę.
Stara przytrzymała ją lekko, pogłaskała wyschniętymi niby u szkieletu palcami po twarzy i zapytała znowu tak samo, patrząc na Moryca.
— Kto to? Mela.
— Welt, Welt! Chodź Moryc na chwilę do mnie, jeśli masz czas.
— Mela, ja przecież dla ciebie miałbym zawsze czas, jeślibyś tylko zechciała.
— Welt, Welt! — powtarzała stara głucho, otworzyła usta i zapatrzyła się martwym wzrokiem w okno, za któremi widniały mury fabryki.
Moryc, ja cię już prosiłam, nie komplementuj mnie.
— Ty mi wierz, Mela, mówię szczerze, słowo uczciwego człowieka, że jak jestem z tobą, jak cię słyszę, jak patrzę na ciebie, to muszę nietylko mówić inaczej, niż do innych kobiet, ale zaczynam czuć i myśleć inaczej. Ty masz w sobie taką dziwną miękkość, ty jesteś naprawdę kobietą, Mela, tu takich mało w Łodzi — mówił poważnie, przechodząc za nią do jej pokoju.
— Odprowadzisz mnie do Róży? — zapytała nic mu nie odpowiedziawszy.
— Jeślibyś nie chciała, prosiłbym cię o to.
Oparła czoło na szybie i patrzała na wróble, które rozszalałe tym pierwszym prawie wiosennym dniem marcowym, goniły się i biły po ogrodzie.
— O czem myślisz? — zapytał po chwili cicho.
— O Albercie, czy zrobi tak jak postanowił, czy też tak, jak oni chcą.