Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 154.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strony, aż w końcu runęło pod stragany, w błoto i gryzło się i tarzało jak kłąb olbrzymi pełen rąk, nóg, twarzy okrwawionych, ust wyjących, oczów zaszłych bielmem wściekłości.
Wysoko świeciło słońce i zalewało potokami wiosennego ciepła rynek cały. Podnosiło barwy, złociło nędzne, wycieńczone twarze, obnażało rudery, zapalało złote ogniska w szybach okien i w błocie przepojonem wodą, w oczach ludzi, którzy stali pod domami i grzali się i pokrywało jakby złotawą glazurą brzydotę, jaka tutaj królowała, wszystkie te rzeczy i ludzi i wszystkie te głosy, co się zrywały z pośród bud, wozów, straganów, błota i olbrzymim wirem krążyły nad Rynkiem, odbijały się o czworokąt domów i płynęły w boczne ulice, w świat, w pola, ku fabrykom, które niedaleko stały panując kominami i jakąś cichą, milczącę grozą, w jakiej były zatopione i patrząc błyszczącemi w słońcu wytrzeszczonemi oczami okien na te roje robocze.
Moryc przepchał się przez Rynek z obrzydzeniem i zapuścił się w ulicę Drewnoską, jedną z najstarszych w Łodzi i bardzo cichą, obstawioną małemi konającymi domkami pierwszych w Łodzi tkaczów, pomiędzy którymi tuliły się jeszcze proste chłopskie domy, o mocno wypuszczanych węgłach, na pół zapadłe w ziemię, wykrzywione, otoczone ogródkami, gdzie dogorywały stare wiśnie i grusze przysadziste, które kiedyś kwitły i rodziły, a teraz od lat całych, ściśnięte pomiędzy murami fabryk i odgrodzone coraz gęstszemi zaporami od słońca, od pól, od wiatrów, spróchniałe, gryzione przez odpływy jakie się sączyły z farbiarni, gęsto rozrzuconych w tej stronie, obłamywane, zapomniane, konały zwolna w tragicznej melancholii opuszczenia i smutku.